Do bardzo tajemniczych wydarzeń doszło w weekend w przestrzeni lotniczej nad Europą. Jeden z samolotów stracił łączność chwilę po starcie, a ostatecznie rozbił się. Co wydarzyło się na pokładzie?
To miał być standardowy, prywatny lot, jakich dziennie wykonuje się tysiące. Samolot marki Cessna wyleciał z hiszpańskiego Jerez tuż przed godziną 1.
Tuż po starcie pilot zgłaszał problemy z ciśnieniem. Nie sprecyzował jednak, o co dokładnie chodzi, po czym łączność z kabiną pilotów zerwała się.
Kontrolerzy poinformowali służby ratunkowe o możliwym wypadku, ale samolot nadal leciał – był widoczny zarówno na radarach, jak i na stronie Flightradar 24. Nic nie wzbudzało wątpliwości, oprócz kierunku lotu – był idealnie prosty.
Tymczasem samolot miał lądować w Niemczech, niedaleko Kolonii. Nie zbliżał się jednak do celu, a w ślad za nim zostały puszczone myśliwce francuski i niemieckie.
I tu pojawia się najbardziej tajemniczy wątek. Piloci podlecieli najbliżej samolotu, jak się dało, po czym poinformowali: „nie widać nikogo ani w kabinie pilotów, ani na pokładzie”!
To z kolei nasuwa jedną przyczynę późniejszej katastrofy – dekompresja na pokładzie. W jej wyniku ciśnienie gwałtownie spadło, a obecni w samolocie zwyczajnie stracili przytomność.
Z kolei sama maszyna leciała na autopilocie. Istniało jednak ryzyko, że rozbije się na jakimś miejskim terenie.
Szczęście w nieszczęściu – zdążyła dolecieć nad Morze Bałtyckie. Tam autopilot zaczął zniżać pułap lotu i kołować. Ostatecznie tuż przed godziną 6 samolot zniknął z radarów i przestał nadawać sygnał.
Akcję ratunkową najpierw podjęła Szwecja, a ostatecznie przejął ją Łotwa. Zauważono na wodzie wrak i plamę oleju, a po kilku godzinach samolot zatonął.
Nie udało się uratować nikogo na pokładzie. Ustalono jednak, kto nim leciał. Jak na ironię, był to właściciel niewielkiej firmy świadczącej usługi… prywatnego przelotu samolotami. Na pokładzie była też jego żona, syn, przyjaciel oraz pilot.